Jest jedna rzecz, która dobitnie mnie wkurza, gdy jestem w związku. Tracenie suwerennej tożsamości.
Zaczyna się niewinnie. Wysyłam życzenia świąteczne jako Meg/Magda i otrzymuję podziękowania dla Nas. Kogo nas? Przecież jestem w jednej osobie. Gdybym podpisała “życzą Magda i Leszek” to nie ma sprawy. Co innego, gdy mnie zaczyna się traktować jako Was. Nie jestem Leszkiem i Magdą, jestem Magdą. Zaczęłam przyglądać się uważniej temu jak komunikują do mnie wspólni znajomi. I chwilę potem zorientowałam się, że nazywa się naszą parę Leszki albo Bile. Jak pewnie zdążyliście się już zorientować, rodzice nie nazwali mnie Leszkiem. W dowodzie nie mam też nazwiska BIl. Tak oto moja suwerenna tożsamość budowana na przestrzeni lat zaczęła kruszeć.
Wiem, że w tradycji językowej kobiety po zamążpójściu traciły własne imiona na rzecz nadanych po mężu. W sumie to dużo się nie zmieniało, bo przecież córki nazwane były po ojcu – Sienkiewiczówna, Czubówna, Ordonówna. Formy odmężowskie, odojcowskie (-owa, -ówna, -anka) mimo, że nie są już tak powszechne jak kiedyś, gdzieś tam w zbiorowej świadomości funkcjonują w zmienionej formie. Skrótu myślowego (Bile, Leszki) dla “wy”. Dla osoby, która świadomie dba o swój wizerunek, jest to jawna deprecjacja marki osobistej. Tak jak w tym przykładzie z piwonią. Mówi się o niej róża bez kolców. A nie może być po prostu piwonią, a nie nie-różą. Myślę, że czujesz tę różnicę.
Co ciekawe, nie spotkałam się z tym, by mężczyzna miał podobne rozterki. Do Leszka nikt nie powiedział “Co tam u Was słychać, Kurowscy?” Widocznie to działa tylko w jedną stronę…
Ważną językowo-socjologiczną przyczyną zaniku tradycyjnych odojcowskich i odmężowskich nazwisk kobiet jest dzierżawczy charakter przyrostków -owa, -ówna, -ina/-yna i -anka, za pomocą których tworzy się tradycyjne formy żeńskie (por. np. Basina chustka – ‘chustka należąca do Basi’, ojcowe buty – ‘buty należące do ojca’). W ten sposób kobieta jest charakteryzowana przez relację do „właściciela” – mężczyzny, np. Matysiakowa to ‘kobieta, żona Matysiaka’. Z tego względu wiele kobiet nie chciało używać tradycyjnych nazwisk żeńskich i stosowało formę podstawową, męską (chociaż np. Eliza Orzeszkowa, poproszona o opinię w tej sprawie, stwierdziła w 1907 r. na łamach „Języka Polskiego”, że kobieta ma wywalczyć sobie stanowisko w społeczeństwie wartościami swego charakteru, a nie męską formą nazwiska). Do używania tradycyjnych żeńskich form nazwisk zakończonych na -ina i -yna nie zachęcało także to, że przyrostki te służą m. in. do tworzenia wyrazów zabarwionych negatywnie (np. aktorzyna, dziennikarzyna, pisarzyna, poecina).
Bardzo podobnie wygląda sprawa, gdy ludzie odkrywają, że nie jestem na arcybieżąco z poczynaniami Leszka, zwłaszcza zawodowymi. Widzę w ich oczach wielkie zdziwienie, porównywalne chyba tylko z doniesieniami o tym, że Ziemia jednak nie jest okrągła (tak wiem, że nie jest super okrągła). Tak jakby każda jego zawodowa czynność powinna być mi raportowana z aktualizacją co pół godziny. Serio?! Odnoszę wrażenie, że z perspektywy osób trzecich osoby w związku zatracają swoją autonomiczność i zlewają się w jedną barwną plamę. W moim przekonaniu zdrowy związek budują dwie świadome siebie osoby i dbają o to, by nie stracić swojego unikalnego pierwiastka na rzecz My/Nas. Dla mnie to kwestia ukazanej niezależności i pozostania przy drugiej osoby z wyboru niż ze strachu przed samotnym życiem dorosłej, odpowiedzialnej osoby, którą się jeszcze nie czujemy.
A Ty co o tym sądzisz? Daj znać w komentarzu poniżej. Chętnie poczytam!